Paryż la belle epoque to miasto wyrozumiałe i tolerancyjne, które widziało już wszystko.
Czym więc można zgorszyć to miasto, w którym kokainą leczy się katar i używa jej jako afrodyzjak? Co zgorszy ludzi, którzy na kaca piją szampana, budząc się w jednym z 200 legalnych burdeli?
Nagością – nie, perwersją – nie, chlaniem i ćpaniem na umór – nie, grzeszną miłością – nie, ale obietnicą grzechu – jak najbardziej! Obietnica bezwstydu gorszy bardziej niż sam bezwstyd.
Zatem naga kobieta nie gorszy, jej biust odsłonięty wydekoltowaną suknią również nie. Jednak portret kobiety w sukni czarnej, długiej do ziemi, na ramiączkach, z których tylko jedno jest na swoim miejscu, a drugie nie, bo „nie wiadomo dlaczego” opadało swobodnie na ramię powoduje, że cały Paryż ma nagły ból dupy.
Nagle subtelna aluzja seksualna ukazana na obrazie rozpaliła lędźwie Paryżan bardziej, niż 200 realnych burdeli.
John Sargent, uzdolniony malarz, z sukcesami, które gwarantowały mu miejsce na Salonie 1884 r. pragnął świadomie „zarządzić swoją karierą”. Szukał więc na Salon takiego tematu, który pokaże widzom „niezwykłe widowisko” malarskie i udowodni, że może namalować wszystko – nowatorsko, prowokacyjnie, ze smakiem i talentem. Jedna jedyna kobieta w Paryżu miała potencjał, aby „zrobić z nią ten artystyczny projekt” – madame Amélie Gautreau.
Nieszczególnie wykształcona w szkole prowadzonej przez zakonnice (umysł niewyedukowany jest czysty i niezepsuty), czynnie uczestniczyła w życiu towarzyskim, nabierając ogłady i szukając męża (z sukcesem i portfelem). Żadne to wyzwanie dla Amélie, ponieważ z wąską talią, wydatnym biustem i alabastrową karnacją bezwiednie przyciągała męską uwagę – przypominała marmurowy posąg greckiej bogini. Posągi jednak mają ten feler, że łatwo jest utrącić.
Lwica salonowa, zawsze drogo i wykwintnie ubrana, bywała tam gdzie wypada bywać i znała tych, których warto znać. Gdy pojawiała się na wystawie malarstwa, stawała się tym dziełem, które ludzie podziwiali zamiast obrazów. Mężczyźni rozbierali ją wzrokiem, artyści błagali by im pozowała, durzyli się w niej i szpiegowali. Ale nie dla psa kiełbasa! Pierwszy portret to nie byle co! Amélie uważała, że wybór malarza, który uwieczni jej nieskończone piękno, podziwiane przez krytyków i wielbicieli ale i – niestety – wrogów jest szalenie ważną decyzją, która stoi na równi z wyborem stosownego towarzystwa lub kapelusza:). Do portretu będącego hołdem złożonym jej urodzie więc może pozować tylko artyście zdolnemu namalować arcydzieło. Johnowi Sargentowi.
Niestety – przekombinowała.
Sargent po kilku próbach ustawił Amélie w dość nienaturalnej i niewygodnej pozie (stoi prosto, patrzy w bok) – modelka jednak wdzięcznie wspiera się o zbyt niski stolik i utrzymuje nieruchomą pozycję. Podczas jednej z uciążliwych sesji wysadzane drogimi kamieniami ramiączko sukni niechcący zsuwa się na naprężone ramię. Być może Amélie by je odruchowo poprawiła, ale Sargent w tym momencie zaskoczył, bo zobaczył, że ramiączko „to jest to”! Ten właśnie motyw zrobi wyróżniający się, genialny portret. Sargent namalował portret równie wielki, co uroda modelki – (208.6 x 109.9 cm) żeby broń Boże nikt go niechcący nie przegapił na Salonie. Amélie, zimna i wyniosła całą sobą manifestowała widzowi: możesz sobie o mnie pomarzyć. Nawet na Ciebie nie spojrzę.
Jakież mogło być zdziwienie Amélie, kiedy po wystawieniu portretu na Salonie nikt już nie chciał jej mieć, znać, ani tym bardziej podziwiać! Obraz uznano za odgrażający i banalny. Krytycy pisali, że Sargent namalował „trupie, rozkładające się ciało” (przyszła wyczekiwana chwila triumfu zawistnych koleżanek Amélie, które od dawna podejrzewały, że spożywa ona w mikro dawce arszenik, aby wyhodować taki kolor skóry). Dekolt zdecydowanie za głęboki! Suknia bardzo dopasowana, czyżby bez halki, atrybutu porządnej kobiety? Wstydu baba nie ma! I tak to Paryż się zgorszył.
A już najgorsze jest to ramiączko, które „zsunęło się” na ramię! Zsunęło się! Akurat! Co to ma znaczyć? Że nie zdążyła się ubrać, po tym jak on JUŻ ją przeleciał, czy JESZCZE nie zdążyła się rozebrać, żeby ją przeleciał? Bo to, że gdzieś tu czai się napalony na seks mężczyzna, z winem i zamiarem, to pewne.
Skandal.
Po wystawie pisano o niej, że „lepiej mieć dobry portret w szlafroku, niż zły szkic w sukni balowej” – tak los przewrotny z hukiem strącił Amélie z kruchego postumentu sławy. Salonowa lwica bohaterką karykatur i złośliwości. Paryż się z niej śmieje.
Skompromitowany Sargent domalował nieszczęsne ramiączko i uciekł w świat za chlebem, obraz wożąc ze sobą. Ale dobra jakość zawsze się wybroni – dość szybko odniósł zasłużony sukces. Amélie nigdy nie odzyskała swojej towarzyskiej pozycji. Dorobiła się natomiast jeszcze kilku portretów (w tym kolejny „bez ramiączka”!).
Dziś Portret Madame X Możemy podziwiać w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku.
Źródła:
D. Davies, Bez ramiączka. John Sargent i upadek Madame X, Wyd. Twój Styl, Warszawa 2007, tłum. J. Pierzchała. (cyt. s.66, 192)
M. Gurowska-Adamczyk, M. Orzeszyna, Paryż. Miasto sztuki i miłości w czasach belle époque, Wyd. PWN, Warszawa 2012